Babcia
Jesteśmy coraz młodsi. To zdanie brzmi paradoksalnie, a jednak kryje pewną prawdę. Czasem trzeba jakiejś sytuacji, zabawnego zdarzenia, przysłowiowego qui pro quo, żeby się przekonać o tym, że paradoks nagle coś nam objawia, bądź skłania do nowych refleksji. Któregoś dnia miałem okazję po raz kolejny poznać moc i urok paradoksu.
Jestem nauczycielem. Na co dzień obcuję z dziećmi. Obserwuję ich rozwój, staram się je wychowywać, czegoś nauczyć. Niejednokrotnie mam wrażenie, że również i ja uczę się czegoś od nich, chociaż część wiedzy, którą zdobywam dzięki dzieciom, burzy tradycyjny model wychowania i nauczania poznany przeze mnie. Żeby nie być gołosłownym, powiem, że doświadczenia zbierane w pedagogicznej pracy każą mi inaczej patrzeć chociażby na prawa fizyki wpajane mi przed laty z takim mozołem. Ktoś zapyta, co ma wspólnego pedagogika z fizyką? Otóż dawno stwierdziłem, że dziecko to cudowne i subtelne zjawisko. Na ten temat napisano tyle książek, że prawdopodobnie nie odkryję niczego nowego. Jednak rozpatrując postać dziecka w kategorii zjawiska, można dotknąć również pewnego obszaru wiedzy o ścisłym profilu. Jakiś czas temu na własne oczy przekonałem się, że fizyka i pedagogika mają wiele wspólnego wtedy, kiedy zachowanie dzieci przeczy prawom grawitacji. Spróbuję wytłumaczyć, w jaki sposób przenikają się te na pozór odległe dziedziny.
Jeżeli Jaś nagle rozpędza się i zaczyna biec po pionowej ścianie, to siła przyciągania ziemskiego powinna utrudnić mu ten karkołomny wyczyn. Jak w takim razie skomentować sytuację, kiedy jednak Jaś biegnie dalej, zostawiając czarne ślady butów (nawet z wzorem i numerem) na białej, świeżo pomalowanej ścianie? Wkrótce może dowiem się tego. Tymczasem w trosce o zdrowie Jasia staram się zniechęcić go do ustanawiania niezwykłych rekordów, obawiając się, że z grawitacją nie ma żartów! Ponieważ łagodna perswazja nie zawsze odnosi oczekiwany skutek, staram się rozładować energię Jasia i jemu podobnych, może trochę nadpobudliwych dzieci, starą i bardzo znaną metodą wychowania poprzez pracę. Kiedy po raz wtóry złapałem nieszczęsnego Jasia biegnącego po ścianie (oczywiście nie biegłem za nim — sam wpadł w moje objęcia — a więc jednak tym razem prawo grawitacji zadziałało), wytłumaczyłem mu, że brudząc niedawno pomalowaną ścianę, nie szanuje ludzkiej pracy, a więc musi po lekcjach odnowić fragment muru przed wejściem do szatni. Chłopiec stawił się na umówione miejsce w wyznaczonej godzinie. Przyniosłem mu farbę, duży pędzel i wytłumaczyłem, co ma robić. Jaś zabrał się do pracy ze stosunkowo niewielkim zapałem. Przez chwilę śledziłem jego poczynania, wskazując miejsca, które miał zamalować. Przechodząca nieopodal jakaś kobieta widocznie nie znała preferowanej przeze mnie metody pedagogicznej, ponieważ wycedziła przez zęby:
— Bezrobocie panuje, a oni dzieci zatrudniają.
Chciałem podjąć dyskusję z tą panią, ale w tej samej chwili zawołano mnie do telefonu. Zwróciłem się do chłopca:
— Maluj Jasiu i nic się nie przejmuj.
— Ja tam mogę malować, proszę pana — odpowiedział rezolutnie Jasio. Pomyślałem sobie, że mój malarz to całkiem sympatyczny dzieciak. Żeby jeszcze przestał biegać po ścianach. Udało mi się szybko rozmówić przez telefon. Wróciłem do Jasia. Na szkolnym podwórku minąłem elegancką, szykowną kobietę. „Pewno jakaś mama” — pomyślałem.
Zbliżając się do wyjścia, przy którym zostawiłem pracującego chłopca, trochę się zaniepokoiłem. Jasio pomalował fragment ściany, ale przy tym także część swojego ubrania.
— Janku, jak ty wyglądasz? — jęknąłem świadomy, że oto w tym momencie moja metoda wychowawcza ulega nieoczekiwanie pewnej deformacji!
— Proszę pana, to wszystko przez ten pędzel, on chlapie! — odpowiedział młody malarz, wycierając: farbę emulsyjną z policzka. Starałem się jakoś zachować twarz.
— No dobrze, mój drogi — powiedziałem pojednawczym tonem. — Jeszcze parę ruchów pędzlem i będziesz wolny. Tylko nie rozchlapuj farby.
Mały z pasją zaczął wymachiwać swoim narzędziem brudzącym wszystko wokół. Przed szkołą pojawiło się kilkoro dzieci. Zajęły się zabawą. Tymczasem za swoimi plecami poczułem czyjąś obecność. Odwróciłem się. Parę kroków od nas stała elegancka kobieta, którą mijałem, wracając po skończeniu rozmowy telefonicznej. „Czyżby i ta pani miała ochotę na rozmowę o bezrobociu” — pomyślałem. Nasze spojrzenia na moment spotkały się. Zastanawiałem się, kim może być ta nieznajoma. Z kolei ona zaczęła nam się przyglądać, zasłaniając twarz przed słońcem. Jasio obejrzał się i wyraźnie zwolnił tempo pracy.
— No, maluj Jasiu, maluj — powiedziałem widząc, że chłopiec szuka pretekstu, żeby przerwać swoje niewdzięczne zajęcie.
— Ale proszę pana... — próbował coś mi wytłumaczyć.
— Chłopcze, zamaluj jeszcze ten ślad na górze i ...
— ...ale proszę pana — przerwał mi Jasio. — Ja muszę już iść do swojej babci.
— Świetnie... — odpowiedziałem wesoło pomny na częste wykręty i niestworzone opowieści Jasia.
— Ale babcia naprawdę na mnie czeka — rozpaczliwie tłumaczył mi chłopiec. Jego głos zabrzmiał jakoś naturalnie i szczerze. „No proszę, jaki mały aktor” — pomyślałem.
— Dobrze. Nic się nie stanie. Babcia kocha swojego wnunia i na pewno trochę poczeka.
— Babciu... — powiedział cicho Jasio i machnął nieśmiało ręką niby w nieokreślonym kierunku, ale tak jakby i w stronę kobiety stojącej nieopodal. Tym skromnym gestem chciał chyba wyrazić wyjątkową beznadziejność swego położenia. Targnęło mną niejasne przeczucie. Ponownie odwróciłem się. Szukałem wzrokiem jakiejś nobliwie wyglądającej pani. Rozejrzałem się uważnie. Oprócz nas, szykownej kobiety i bawiących się dzieci na szkolnym placu, nie było nikogo. „Nie, to nie możliwe...” — pomyślałem, patrząc na uśmiechniętego Jasia. Postanowiłem działać.
— Przepraszam — zwróciłem się do kobiety (wyraz jej ładnej twarzy był nieco zagadkowy). — Czy pani jest bab... znaczy chciałem powiedzieć... czy pani przyszła po Jasia?
— Tak, właśnie po Jasia — usłyszałem grzeczną, ale chłodną odpowiedź.
— A to świetnie się składa — zacząłem, kryjąc zmieszanie. — Właśnie Jasiu trochę malował...
— Zauważyłam. Chyba miał jakąś karę?
— No tak można by to określić... — odpowiedziałem. — Trochę się ubrudził, ale to tylko emulsja, więc powinna zejść — brnąłem dalej.
— Zobaczymy — powiedziała kobieta, którą Jasio uparcie nazywał babcią.
— No to Jasiu, jesteś wolny. Uciekaj.
— Dziękuję panu. Fajnie się malowało — wesoło zawołał chłopiec, puszczając do mnie oko.
— Cieszę się, że ci się podobało — powiedziałem uśmiechając się do (w dalszym ciągu nie byłem tego pewien) babci, która z pewnym trudem również zdobyła się na uśmiech.
Pożegnałem swoich rozmówców. Wracając z zapaćkanym wiadrem, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że przed chwilą spotkałem bardzo młodą babcię. Zaraz, zaraz — cóż to za związek wyrazowy? To chyba jakiś oksymoron. A może to wcale nie oksymoron, tylko całkiem naturalne określenie kogoś, kto jest młody. Dlaczego babcia nie może być młoda? Czas płynie tak szybko. Tyle się wokół dzieje, a my wszyscy chyba jesteśmy młodsi, silniejsi. Gubimy lata, pędząc gdzieś przed siebie? Może to prawda, że człowiek ma tyle lat, na ile wygląda?